Historyczne

Ci, którzy podziwiali jej tajemniczy wizerunek w Luwrze albo czytali „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, chyba nadal zastanawiają się nad jej niezwykłością. Między innymi z powodu do dziś nieodgadniętego uśmiechu, który od wieków działa na wyobraźnię. Tę zagadkę usiłowali rozwiązać nie tylko historycy sztuki, ale także wielu naukowców i lekarzy, prześcigając się w wymyślaniu  coraz to nowych teorii. Podejrzewano na przykład, że w portrecie Mony Lisy mistrz Leonardo ukrył swój własny profil albo, że nadał kobiecej postaci rysy swego kochanka.

Zresztą teorii na temat tego niezwykłego obrazu jest wiele, i zapewne jeszcze wiele powstanie. Faktem jednak jest, iż portret florenckiej patrycjuszki Mony Lisy vel Giocondy Leonardo da Vinci namalował w latach 1503-1506, a później zabrał dzieło ze sobą do Francji. Po śmierci Leonarda obraz stał się własnością królów Francji.  Obecnie jest on najdroższym (właściwie bezcennym) obrazem na świecie.

Ale i wokół niego działy się sprawy niezwykłe, także za jego przyczyną. A stało się to  w Paryżu 21 sierpnia 1911 roku o świcie. Tego dnia Luwr, zgodnie ze zwyczajem, był zamknięty dla publiczności, jednak słabo strzeżonych bram cały dzień nie zamykano.  Ten błąd wykorzystał pewien mężczyzna, który  krzątając się w białym fartuchu po pomieszczeniach, nie zwracając nikogo uwagi, z niewielkim pakunkiem  wyszedł  spokojnie z gmachu najsłynniejszego muzeum świata i udał się szybkim krokiem w stronę bulwarów nad Sekwaną. Dopiero wieczorem przeprowadzający obchód strażnicy zauważyli brak Mony Lisy, ale się tym specjalnie nie przejęli,  uznając, iż ktoś go zdjął  na krotki czas. Przypuszczano, że obraz wypożyczył  zatrudniony w Luwrze wydawca reprodukcji, bądź któryś z  historyków sztuki, często zaglądający do muzeum. Przerażenie nastąpiło nazajutrz, kiedy na klatce schodowej znaleziono pusta ramę. Wiadomo już co się stało.

Szybko zarządzono blokadę granic Francji. Przypuszczano, ze takiego zamachu na takie arcydzieło mógł dokonać tylko szaleniec, toteż  spenetrowano zakłady dla psychicznie chorych.  Jednocześnie policja przesłuchała wszystkich, którzy kiedykolwiek byli zatrudnieni w Luwrze. Jednemu  z nich inspektor Pichegru postanowił przypatrzeć się baczniej. Tym wytypowanym był  włoski lakiernik i dekorator Vincenzo Peruggia. Jemu to, mieszkającemu  nędznym pokoiku dociekliwy inspektor złożył pewnego dnia wizytę. Zlustrował izdebkę podejrzanego, ale nic nie znalazł. A mógłby, gdyby zajrzał pod łóżko, pod którym  w walizce z podwójnym dnem spoczywał właśnie skradziony słynny obraz. Od tej wizyty stróża prawa Mona Lisa najspokojniej przeleży tam jeszcze 2,5 roku.

I nie wiadomo jak długo obraz by spoczywał w walizce, gdyby nie  ogłoszenie w prasie antykwariusza z Florencji, niejakiego Alfredo Geri. Tenże zbieracz dziel sztuki obwieszczał, ze chętnie nabędzie stare obrazy lub je wypożyczy. Wkrótce na ten inserat odpowiedział niejaki Vincenzo Leonardi. Powiadamiał kolekcjonera, iż jest w posiadaniu „Mony Lisy”. Informował też kupca, że zdobycie tego arcydzieła wymagało od niego wiele trudu i że poniósł też związane z tym koszty. W związku z tym prosi o zwrot  przynajmniej ich części. Podał, również, gdzie pisać: „odpowiedź należy kierować na poste restante: Paryż, plac Republiki”.

Geri, choć list potraktował poważnie, był bowiem przekonany, iż autorem jego musi być jakiś niespełna rozumu maniak. Po namyśle zaprosił „Leonardiego” do siebie. 11 grudnia 1913 roku zawitał do Florencji jegomość i u antykwariusza wyjął z walizki plaski przedmiot zawinięty w czerwony aksamit. Obecny przy tym prof. Poggi , dyrektor Galerii Uffizi, nie miał wątpliwości – to była prawdziwa „Mona Lisa”!. Dla upewnienia zaproponował, by dzieło, co do autentyczności sprawdzili rzeczoznawcy. Przybysz z tak cennym pakunkiem nie zaprotestował, wydał obraz, przy czym poprosił tylko nabywcę  o zaliczkę w wysokości 500 tys. franków.

Finału transakcji należało się domyślać.  4 czerwca 1914 roku przed sądem w Paryżu stanął Vincenzo Peruggia vel Leonardi, lat 32. Pytany o motyw kradzieży zeznal, iż odczuwał upokorzenie na myśl, że obraz wywieziono z jego ojczyzny do Francji. Porwanie „Giocondy” potraktował, jako czyn heroiczny, a nawet  więcej – bo patriotyczny. Nie mógł się pogodzić z faktem, że takie dzieło jego rodaka wisi u Francuzów. Biegły sądowy określił oskarżonego jako „niebezpiecznego wariata zakochanego bałwochwalczo w pięknej kobiecie”  (nie dopowiedział tylko , że w ramach).  Wreszcie zapadł wyrok. Peruggia został skazany tylko na rok i 15 dni odsiadki. Skazany odwołał się od wyroku i – co niewiarygodne – został uwolniony. A  „Mona Lisa” z tajemniczym uśmieszkiem powróciła do Luwru, gdzie zza kuloodpornej szyby nadal intryguje i spogląda  na zwiedzających galerie.

Wokół tej „kradzieży stulecia” narosło wiele sensacyjnych poszlak. Do dziś niektórzy uważają, że odzyskano jedynie falsyfikat, a Włoch miał być członkiem międzynarodowego gangu fałszerzy obrazów. Inni zaś zastanawiają się, dlaczego rabuś czekał aż dwa lata na  sprzedaż tak bezcennego i zarazem trefnego dla niego łupu. Są również i tacy, którzy uważają, że „Mona Lisa” vel „Gioconda” pędzla mistrza da Vinci znajduje się za Oceanem. Podobno  oryginał jest od 1797 roku własnością pewnej amerykańskiej rodziny. A więc frapujące są dzieje niewielkiego portretu florenckiej patrycjuszki, jak jej  nieodgadnięty uśmiech, intrygujący wielu, trochę kpiący z każdego, kto patrzy na nią.